Wczoraj wieczorem, jako samozwańczy kierownik wyprawy, zarządziłem wczesne wstawanie na dzisiaj. Mamy do przejechania kawał drogi. Może odległościowo nie jest to dużo, bo około 350km, ale trasa biegnie wybrzeżem Zachodnich Fiordów, bez przerwy wznosząc się na wysokie skały, przepiękne klify, to znów opadając na poziom morza, dzikie plaże i okolice wodospadów, wypluwających wody z topniejących powyżej śniegów. Dlatego na pewno zajmie nam to dużo czasu - bo będą zakręty, widoki, przystanki na zdjęcia i podziwianie okolic, punkty widokowe, przerwy na przegryzki – trzeba wcześnie wyjechać, by dojechać na miejsce w skończonym czasie ;) Tak więc o 8:00 (plus kwadrans akademicki), udało nam sie sprawnie wyjechać. Brawo!
Tak jak przewidywaliśmy, droga bardzo krajobrazowa, widoki przepiękne a do tego śliczna, słoneczna pogoda tworzyła niezapomniane obrazy niebieskiego morza, potężnych klifów i złotych piasków wybrzeża. Wielokrotnie urywał się nam asfalt i trasa wiodła po żwirowych drogach – jednak ich jakość z powodzeniem mogła by zastąpić wiele odcinków dróg i ulic w Krakowie. Jedzie się jak po masełku i jedynym utrudnieniem jest pozostawiany kurz. Tutaj wyrazy współczucia dla Basi i Maćka, którzy jadą zawsze za nami. Jako kierownik (hehe) mam ten przywilej jechania z przodu w czystym powietrzu. Oni zaś, jadą we mgle pyłu pozostawianego przez nasz samochód. Po powrocie do Polski na pewno wymienią filtr powietrza!
I tak jedziemy przez fiordy zachodu Islandii, zatrzymując się w widokowych miejscach na herbatkę, na kawę, na podziwianie ptaków, na oglądanie złotych plaż, wodospadów ... Bardzo fajna trasa. Na wieczór dojechaliśmy do miasteczka Petreksfjörður. To miasto wszystkiego NAJ. Dlaczego? Bo Petreksfjörður to najdalej na zachód wysunięte miasto Europy. W tej okolicy zresztą, wszystko jest NAJ, a dokładniej mówiąc "najbardziej na zachód wysunięte w Europie", np. najdalej na zachód Europy wysunięta szkoła, farma, pole, latarnia, basen kąpielowy ... Właśnie ten basen zwabił nas do Petreksfjörður. Na Islandii prawie w każdym większym miasteczku jest piękny basen, gdzie można się wykąpać w podróży i zagrzać kości w gorących, często termalnych wodach.
Wchodzimy, jak zwykle do kasy basenu, by wywiedzieć się o cenę (która w zasadzie jest wszędzie na takim samym poziomie) i zaczerpnąć informacji. Na Islandii każdy mówi albo po niemiecku albo po angielsku. Dosłownie każdy. Tak więc bez wstępnych ceregieli można po prostu każdego "tubylca" od razu zagadnąć po angielsku tak, jak by to był język urzędowy. I tak robimy, zapominając o tym, że nasza mowa, polska mowa, jest też językiem światowym. Po rozmowie z panią w recepcji basenu, przy wyjściu (bo idziemy po ręczniki i pozostałe w aucie Basię i Monikę) mówię głośno do Maćka o czym rozmawiałem i ... jakie zdziwienie! Podbiega do mnie pani z recepcji i pyta, po polsku czy jesteśmy z Polski? No tak, zapomnieliśmy, że szanse spotkania Polaka w Petreksfjörður są 50% - mieszka "nas" tutaj około 300 osób na 600 mieszkańców. Pani Izabella mieszka tu z rodziną już ponad 3 lata. Bardzo miło porozmawialiśmy sobie o życiu w takim małym miasteczku, o codziennej pracy, o warunkach bytowych, o tym wszystkim, co nas nawzajem ciekawiło. Dziękujemy za miłe przyjęcie i przydatne informacje. Pozdrawiamy.
Wykąpani, odświeżeni i co najważniejsze – wygrzani w gorących, 40 stopniowych źródełkach, jedziemy na półwysep Látrabjarg, na klify z bogactwem ptaków. Po drodze odwiedzamy stary, zardzewiały wrak statku stojący na plaży. To najstarszy metalowy statek na Islandii. Garðar BA 64 wyprodukowany został w Norwegii w 1912 roku a umieszczony na plaży w 1981 roku.
Droga na Látrabjarg jest kręta i stroma. Nie wspominam już o tym, że jest żwirowa, terenowa i jak zawsze w takich przypadkach, wytwarzamy masę kurzu. I nagle kurz zniknął. A to za sprawą mocnego deszczu, który nas na tej górskiej trasie złapał. Ulewa tak obfita, że ledwo widzimy gdzie jechać w tych ciemnościach. Momentami droga w tych warunkach staje się niebezpieczna – prowadzi po pułkach skalnych klifu, na wysokości dziesiątków metrów nad urwistym wybrzeżem – strach, strach i jeszcze raz strach, zwłaszcza dla tej osoby, która siedzi w samochodzie od strony przepaści (oczywiście wypadło na Moniczkę). W końcu dojechaliśmy prawie pod sam Przylądek Bjarngtangar, na pole kampingowe, gdzie w deszczu rozbiliśmy najlepszy wynalazek BiM-ów, sławny już namiocik-przystawkę do samochodów. Dzięki temu mogliśmy we względnie suchych warunkach ugotować sobie obiadek.
Deszcz ustał, zamieniając się w mżawkę a my w ciszy i spokoju rozeszliśmy się do naszych sypialni na kółkach, z widokiem na potężny klif Látrabjarg i piaskową plażę. Dobranoc.
... na więcej zdjęć zapraszamy do galerii na www.mikgancarczyk.pl ...